Joanna Lichocka Joanna Lichocka
396
BLOG

Wypalić żelastwem, albo…odejść.

Joanna Lichocka Joanna Lichocka Polityka Obserwuj notkę 65

 

Premier Donald Tusk przeżywa teraz dni, które być może zadecydują o jego zwycięstwie lub porażce w wyborach prezydenckich, a być może nawet o jego być albo nie być w ścisłym gronie najważniejszych polskich polityków. O tym być albo nie być – czy to w pałacu prezydenckim, czy w istotnym miejscu na scenie politycznej zadecydować może to, czy lider PO jest w stanie pozbyć się nawet najbliższych współpracowników w imię ratowania własnej pozycji. Jeśli będzie to umiał i sprawę hazardową potraktuje pryncypialnie i bardzo serio – ma wszelkie szanse na zwycięstwo. Jeśli będzie kluczył, to mimo „przykrywania” informacji o aferze hazardowej i wyciszania sprawy, strategia ta może zemścić się błyskawicznie, najpóźniej w czasie kampanii prezydenckiej w przyszłym roku. Ale, powtórzmy, przy twardym i uczciwym postępowaniu wobec tej afery, Tusk, choć już niekoniecznie jego formacja, może na aferze hazardowej zyskać. Oczywiście, o ile on sam pozostał – a nie ma powodu, by w to wątpić – uczciwy w tym postępowaniu. Uczciwy także w tym sensie, że przeciek-ostrzeżenie dla biznesmenów, że interesuje się nimi CBA, nie pochodzi od niego.

Jak dotąd premier nie decyduje się jednak na wypalanie żelastwem patologii wśród „swoich” i nie jest skłonny do przyznania, że prócz nieostrożnych kontaktów, w aferze hazardowej nie ma nic zdrożnego. Premier kluczy i rezygnuje z ochrony kolejnych swych ludzi, jak się wydaje tylko dlatego, że niewiarygodnie wypadają oni w oczach opinii publicznej. To błąd, ale wygląda też na to, że także w samym obozie władzy zagadką jest jak daleko i dokąd sięga ta afera i jakie jeszcze niespodzianki czekają nas z kolejnymi jej odsłonami. Stąd wrażenie chaosu i wyczekiwania rządzących, co przyniesie następny dzień. Zwłaszcza, że dotychczasowe, sprawdzone narzędzia marketingu politycznego, tym razem zaczynają zawodzić.  

 

Marketing nie działa.

 

A zastosowano je od razu – i… niewiele z punktu widzenia PO one przyniosły. Już pierwszego dnia, gdy „Rzeczpospolita” opublikowała stenogramy z podsłuchów, minister sprawiedliwości Andrzej Czuma próbował przykryć i wygłuszyć sprawę opowiadając, że szef CBA Mariusz Kamiński ma problemy z psychiką, bo zażądał aresztowania Jolanty Kwaśniewskiej. Przy sprawie mniejszego kalibru, być może by to zadziałało i dziennikarze zainteresowaliby się raczej losami byłej prezydentowej, niż rozmowami Miro i Zbyszka, ale tym razem, nie licząc „Gazety Wyborczej” media nie chwyciły przynęty. Nie udało się też efektywnie podważyć ustaleń CBA poprzez oskarżenia podważające rzetelność zebranego materiału (minister sprawiedliwości mówił o wyrwanych zdaniach przedzielonych kropkami), a narzucanie przez polityków PO interpretacji, że chodzi tylko o walkę polityczną i rozpoczęcie kampanii prezydenckiej PiS, jak na razie nie jest w znacznej mierze skuteczne. Nie udało się bowiem premierowi Tuskowi, to co zwykle wychodziło mu świetnie – zrzucić winę za aferę na PiS i prezydenta, którym jakoby na dodatek rządziły „zbytnie emocje”. Tusk przyzwyczajony do tej pory, że gdy ogłaszał, że Lech Kaczyński jest rozemocjonowany, to jak mantrę powtarzała to za nim większość mediów, tym razem przeżył prawdopodobnie lekkie rozczarowanie. Okazało się bowiem, że po spotkaniu w Belwederze, z którego premier i marszałek sejmu wyszli w pół godziny rozmowy, wprost do dziennikarzy, by opowiedzieć im o emocjach Lecha Kaczyńskiego i o tym, że prezydent „oczekiwał by nastąpiły jakieś aresztowania”, a wszystko jest sprawą polityczną PiS, to i tak głównie padały pytania o dymisję kolejnych polityków PO. Na dodatek rewelacje o tym, że prezydent żądał jakiś aresztowań zostały błyskawicznie zdementowane, nie tylko przez bardzo dobrze radzącego sobie szefa Kancelarii Prezydenta, ale też przez dwóch wicemarszałków sejmu obecnych na spotkaniu. Ze słów Jerzego Szmajdzińskiego z SLD padło wprost sformułowanie, że emocje poniosły, nie prezydenta, ale szefa rządu. Platforma straciła bowiem sojusznika we froncie antypis – po raz pierwszy tak otwarcie lewica odmówiła poparcia dla kolejnej akcji, która tym razem miała nie tyle wbijać barci Kaczyńskich w ziemię i budować poparcie PO, co ratować skórę Platformie.   

 

A media jednak działają

 

Wiele wskazuje na to, że kaliber podanych przez „Rzeczpospolitą” informacji jest tak duży, że autentycznie wstrząsnął i opinią publiczną, i mających reprezentować jej interesy dziennikarzami. Po raz pierwszy od początku swych rządów politycy Platformy stykają się na konferencjach prasowych i sejmowych korytarzach z tak twardymi, po wielokroć zadawanymi pytaniami. Po raz pierwszy od dziennikarzy płynie tak otwarte żądanie dymisji kolejnych ministrów. Nie da się już – choć próbował to i Stefan Niesiołowski i Andrzej Czuma – zamknąć ust mediom oskarżając krytycznych wobec Platformy o „pisowskość”, a rzetelność ustaleń Rzeczpospolitej podważyć słowami, że to „pisowska gazeta”. Na te chwyty przynajmniej w pierwszych dniach afery, przynajmniej część mediów jest już odporna. To optymistyczny wniosek, bo dowodzący, że wbrew pozorom nad mediami w Polsce, żadna siła polityczna nie ma zupełnej władzy. Ale jest też wniosek dla kondycji polskich mediów nieco smutniejszy. Do tej pory rządzący nie bardzo brali je pod uwagę, jako narzędzie kontroli, „czwartą władzę”.

Platforma Obywatelska nie ma na scenie politycznej – przynajmniej na razie – takiego konkurenta, który swym programem, sprawnością, siłą przekonywania mógłby w niedługiej perspektywie odebrać jej władzę. Doskonale z tego zdawali sobie sprawę politycy PO, a świadomość tego, wzbogacona o poczucie łagodnej ochrony przez główne media w Polsce, dawała komfort nie tylko stabilnych rządów, ale też zgubne wrażenie bezkarności. To najniebezpieczniejsze uczucie dla każdej partii rządzącej – zwykle kończące się dość dramatycznie. Tak było w przypadku rządów SLD zakończonych przez aferę Rywina. Plon obecnej bezkarności władzy widzimy właśnie w postaci stenogramów z rozmów polityków PO zaangażowanych w opóźnianie wejścia w życie zapisów ustawy o grach losowych. Czytając te materiały trudno oprzeć się wrażeniu, że media i ewentualność ujawnienia tych relacji w ogóle nie zaprzątają głowy bohaterom skandalu. Wzgląd na opinię publiczną nie hamuje też przed załatwianiem pracy w Totalizatorze Sportowym, a więc spółce skarbu państwa, dla córki jednego z biznesmenów. Nie jest wykluczone, że afera hazardowa, to faktyczny koniec opieki dziennikarzy nad rządem Donalda Tuska.

 

Tusku musisz

 

Premier jest „na musiku”. Gra na czas, próby przykrywania istoty rzeczy na razie nie dają efektu i szczerze mówiąc trudno wyobrazić sobie takie wydarzenie, które zepchnie tę aferę na margines. Odwołanie Zbigniewa Chlebowskiego i dymisja Mirosława Drzewieckiego nie kończą, bo nie mogą kończyć tej sprawy i wydaje się to jasne dla wszystkich. W tle afery jest nie tylko wiceminister gospodarki Adam Szejnfeld, ale też „Grześ”, czyli wicepremier Grzegorz Schetyna, który wszystkie osoby dramatu, łącznie z biznesmenami zabiegającymi o korzystne regulacje w ustawie, zna doskonale. Oczywiście to, że zna nie przesądza o jego odpowiedzialności, ale niektóre zapisy podsłuchanych przez CBA rozmów, wskazują, że co najmniej wiedział o zainteresowaniu swych znajomych losami ustawy. Dlatego wydaje się, że szef rządu najlepsze co może zrobić, to przychylić się do wniosku o powołanie komisji śledczej. To oczywiście gra ryzykowna – bo zapewne nikt nie jest w stanie przewidzieć, jakie sprawki mogą podczas jej prac ujrzeć światło dzienne – ale najszybciej wyciszająca i kanalizująca zainteresowanie aferą. Opinia publiczna będzie miała przy tym poczucie, że Platforma na serio traktuje swe deklaracje o standardach przyzwoitości i przejrzystości w życiu publicznym. Nie może też temu towarzyszyć nie tylko odwołanie szefa CBA, ale i podważanie rzetelności ustaleń tej służby. Jasno bowiem widać, także z tych stenogramów, że CBA kierowana przez Mariusza Kamińskiego jest jedyną instytucją, która wyraźnie zakłóca poczucie bezkarności rządzących polityków. W tej sytuacji pozostawienie szefa CBA może być dla planów Donalda Tuska większym pożytkiem, niż kompromitacja wynikająca z jego odwołania.

Piszę te słowa ufając w uczciwość szefa rządu i większości polityków PO. Nie uważam, by powracające tu i ówdzie hasło „liberały aferały” było prawdziwe. Jeśli zatem afera hazardowa jest tylko wypadkiem przy pracy, wypalenie jej żelastwem, publiczne wyjaśnienie i zdecydowane pozbycie się bohaterów skandalu, nawet jeśli dotyczyłoby to najbliższych i najważniejszych współpracowników premiera, może mieć budujące znaczenie nie tylko dla samego Donalda Tuska, ale i dla podniesienia standardów demokracji w Polsce. Przydałoby się to nam wszystkim, bo wystarczy pomyśleć, co byłoby, gdyby taka afera, jak ta, wybuchła nagle w jakiejś starej demokracji, na przykład w Wielkiej Brytanii. Czy tam rząd utrzymałby się dłużej niż tydzień?   

Tekst pisany w poniedziałek, ukaże się jutro w Gazecie Polskiej.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka